Tego lata
skwar lał się z nieba. Spływał na ziemię obłędnymi falami, prowadzając ludzi na
skraj rozpaczy. Nie pomagały lody, zimne napoje ani wiatraczki. Jedynym
ukojeniem dla zmęczonych słoneczną patelnią duszy i ciała stanowiła orzeźwiająca
kąpiel. Czy to w basenie, czy, tak jak ja wolałam, w morzu.
I może
właśnie dlatego wcale nie byłam tak zadowolona z wyjazdu do babci, jak można by
się spodziewać. Oczywiście, uwielbiałam tutaj przyjeżdżać, bo, szczerze mówiąc,
jedynie u babci miałam pełną swobodę do spania do południa i całkowitego
nic-nie-robienia przez resztę dnia. W dużym, jak nie największym stopniu, do
mojego uwielbienia tego miejsca — chociaż była to prawdopodobnie największa
dziura we wszechświecie — przyczyniła się sama babcia Berenika. Nigdy w życiu
nie poznałam tak niesamowitej osoby. Babi nigdy nie zachowywała się jak starsza
paniusia z miasta ani omamiony przez kościół moherowy berecik. Babcia była po
prostu babcią — najukochańszą istotą chodzącą po ziemi, chociaż czasami darła
się gorzej niż tyranozaur.
Właśnie
dlatego po roku ponownie stałam na przystanku autobusowym na tej zatęchłej,
zabitej dechami wsi, uśmiechając się szeroko niczym małe dziecko. Niebo
przybrało intensywnie pomarańczowo-różowy kolor, który zawsze starałam się
uwiecznić za pomocą pasteli na moich pracach, ale nigdy nie potrafiłam oddać
dokładnie tej samej barwy.
Dziarskim
krokiem przeszłam te kilkaset metrów dzielące przystanek od domu, w którym
wychowała się moja mama. Po drodze mijałam dawno niewidziane budynki, które
nadal pozostały takie same jak w mojej pamięci. Gdzieś w trawach porastających
pobocze świerszcze cykały serenady. Na dzikich, powykręcanych od starości
jabłonkach siedziały ptaki, ćwierkając między sobą. Gdziebym się nie rozejrzała,
widziałam, smakowałam i czułam pełną, niezaprzeczalną… wolność.
Jak tylko
pojawiłam się przy starej bramie, od której odłaziła farba, ukazując kilka
warstw różnorodnych kolorów, powitało mnie zajadłe, wściekłe ujadanie dwóch
psów — wilczura oraz małej, rudej przybłędy o kulawej łapie, którą przygarnęła
babcia parę lat temu. Zdziwiłam się, ponieważ jeszcze nigdy psy nie zachowywały
się tak hałaśliwie w stosunku do mnie. Może mnie nie poznały? W końcu człowiek
bardzo widocznie zmienia się przez parę miesięcy, a co dopiero przez rok!
Szczekanie
psów zaalarmowało jedyną mieszkankę niewielkiego, otynkowanego na biało domku,
na którego ścianach wspinały się różane krzaki, oplatając wysokie kraty
sięgające okien. Kobiecina wystawiła głowę przez firankę zawieszoną w drzwiach
i podniosła rękę ku oczom, by dojrzeć intruza.
— Cześć,
babciu! — zawołałam, machając jej na powitanie. — Przygarniesz
niezapowiedzianego gościa?
Kobieta
opuściła dłoń od twarzy i zbiegła po schodkach, pędząc co tchu do bramy, a psy
pałętały się pomiędzy jej nogami.
— Felicjo,
czy to ty, drogie dziecko? — zapytała z niedowierzaniem, stając przede mną.
Teraz w
pełni mogłam dojrzeć jej niewielką postać przyodzianą w luźną, żółtą sukienkę w
słoneczniki. Krótko ścięte, farbowane na jasny blond włosy opadały na
przyozdobioną mimicznymi zmarszczkami twarz, zahaczając o oprawki czerwonych,
drucianych okularów. Ponownie podniosła ręce do twarzy, a jej niebieskawe oczy
lustrowały moją osobę.
— Och, to
naprawdę ty! — Wyciągnęła dłonie ponad bramą, dotknęła moich brązowych włosów i
przejechała palcami po policzku.
Uśmiechnęłam
się do niej, po czym weszłam przez furtkę i należycie ją przytuliłam. Tak
bardzo stęskniłam się za tym dotykiem!
— Wróciłam,
babciu, wróciłam — szepnęłam jej do ucha, czując, jak kobieta drży w uścisku.
Po
tych żywnych uściskach, towarzyszących zupełnie jak spotkaniom po długich
latach, w końcu razem z babcią udałyśmy się do domu. Berenika nakazała mi, bym
usiadła w kuchni, a ona sama nastawiła elektryczny czajnik z wodą.
Z
sentymentem rozglądałam się po niewielkim pomieszczeniu. W rogu wciąż stał
stary, kamienny piec, który lata swej świetności przeżywał, gdy moja mama była
jeszcze berbeciem latającym po podwórku w tetrowych pieluchach, przyprawiając
tym samym dziadka o zawał za każdym razem, gdy „zaliczała glebę”. Na ścianach
pomalowanych niebieską farbą widać było zacieki po ostatnich deszczach,
ponieważ dach przeciekał już od starości, a ojciec nie miał jeszcze
wystarczająco czasu i ochoty, żeby się zjawić, by coś zrobić z tym fantem.
Nawet ten obraz domu zatrzymanego w czasie jakieś trzydzieści-czterdzieści lat
temu dopełniały szafki i komody wykonane ze sklejki pomalowanej na biało w
dziwne szaro-bure esy-floresy. Nie wiem, co twórca miał na myśli przy
projektowaniu tego dziwactwa, ale na pewno nie był w pełni zdrowy na umyśle…
Ostatnim
elementem zwracającym na siebie uwagę było zdjęcie: stare, zniszczone w
niektórych miejscach, wyblakłe od światła, ale wciąż zapierało mi dech w
piersiach, chociaż nie przedstawiało nic nadzwyczajnego. Na zdjęciu widnieli
babcia Berenika i dziadek Janek w dniu ich ślubu. Prawdopodobnie chodziło o
szczęście bijące z ich oczu. Moje oczy były jedynie puste.
Przeniosłam
wzrok na babcię spoglądającą na mnie w zamyśleniu, a na jej wąskich ustach
pojawił się uśmiech.
—
Wydoroślałaś. Wyładniałaś. Nabrałaś kobiecych kształtów — zauważyła, na co
zaczęłam się śmiać.
—
Dzięki, zawsze mogę liczyć na twoje pocieszenie — zażartowałam, przewracając
oczami.
Spojrzałam na swoje ręce, które nawet w tych
upałach wydawały się zimne.
—
Dlaczego tutaj jesteś?
Czajnik wydał przeciągły, piszczący, wręcz
drażniący uszy dźwięk.
—
Złożyłam obietnicę. — Podniosłam na nią wzrok, zaglądając jej w oczy.
Kobieta
jedynie potaknęła, po czym chwyciła czajnik i zaparzyła herbatę w kubkach.
Podała mi jeden i chociaż umierałam z duchoty, wzięłam łyk napoju, a gorąca
para dmuchnęła mi w twarz, pozostawiając na skórze delikatne wrażenie chłodnego
deszczu.
Obracałam
czerwony kubek w dłoniach, przejeżdżając palcami po napisie „Najlepsza babcia
na świecie”, a na moich ustach pojawił się uśmiech. Sama podarowałam ten kubek
babci w zeszłe wakacje. Wyszukałam go na targach w miasteczku obok. Wtedy
jeszcze wszystko było wspaniale, chociaż udawałam zupełnie inaczej.
— Myślisz,
że się ucieszy, gdy mnie zobaczy? — spytałam niepewnie.
Kobieta
podeszła do stolika i złapała mnie za dłoń. Nic nie powiedziała — nie musiała.
Wiedziałam, co chce mi przekazać. Skoro zaszłam już tak daleko, muszę dotrzymać
obietnicy. Dla siebie, dla niego, dla nas.
— Idę! — oświadczyłam,
podnosząc się z miejsca. Sięgnęłam po swoją torbę na ramię, gdzie miałam
wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, po czym z uśmiechem odwróciłam się do
kobiety.
Babcia
Berenika zaśmiała się ciepło i ponownie mnie przytuliła.
— Wróć przed
zmrokiem!
Wybiegłam z
domu i pognałam do bramy. Filo — olbrzymi owczarek niemiecki — leżał przy
bramie i spoglądał na mnie piwnymi oczami.
— Widzisz,
Filuś? Jestem tą samą Felicją co rok temu — rzuciłam do psa, na co ten
zaskomlał cicho, gdy wychodziłam przez furtkę, odprowadzając mnie wzrokiem.
Odwróciłam się do niego, a pies położył łeb na łapach, patrząc się smutnym
wzrokiem w przestrzeń.
Wzięłam
głęboki wdech i pobiegłam ulicą pod górkę — aż na sam szczyt. Do małego lasku,
przy którym zaczynała się dróżka prowadząca do jego domu. Ścieżka biegła
kilkadziesiąt metrów w głąb, a na całej jej długości rosły drzewa jaśminu,
wydzielając intensywny, słodki, kwiatowy zapach. Zapach, którego szczerze
nienawidziłam przez całe swoje dzieciństwo, a wszystko właśnie przez tę samą
osobę, do której domu zmierzałam. Jednak teraz… teraz był to mój ulubiony
zapach. Szłam powoli, rozkoszując się cudownym aromatem kwiatów i lasu oraz
wsłuchując się w ciszę wypełnioną jedynie chrzęstem żwiru pod nogami.
Pamiętałam,
jak się poznaliśmy. Ten pierwszy raz, gdy babcia Berenika przyprowadziła mnie
do jego domu. Tą samą ścieżką, którą teraz ja zmierzałam.
***
Podniosłam
maleńką dłoń do twarzy, ponieważ prześwitujące zza listków jaśminu słońce
drażniło oczy.
— Daleko
jeszcze? — wyjęczałam głosem charakterystycznym dla siedmioletniej dziewczynki.
— I czy naprawdę musimy tam iść?
— Już
niedaleko — odparła babcia, ciężko wzdychając na moje jęczenie. — I tak, musimy
tam iść. Chcę się spotkać z moją koleżanką, poza tym jest tam chłopczyk w twoim
wieku. Możecie się pobawić wspólnie.
— Ale ja nie
chcę! — jęknęłam znowu, na co babcia posłała mi srogie spojrzenie, tym samym
zamykając mi buzię.
Niezadowolona
szłam potulnie koło babci, a słodki zapach jaśminu wypełniał mi nozdrza. Po
chwili zobaczyłam chatkę zbudowaną z czerwonej cegły, z brunatnymi okiennicami
otwartymi na oścież, pod którymi stały donice pełne słoneczników kołyszących
się na wietrze.
Przystanęłam
na chwilę zauroczona tym widokiem, a babcia podeszła do drzwi i zajrzała do
środka.
— Lidka! — zawołała,
na co z głębi domu ktoś, prawdopodobnie owa Lidka, odparła, że już idzie.
Babcia nie
czekając na zaproszenie, weszła do środka, zupełnie zapominając o pozostawionej
samej sobie wnuczce. A ja jako ciekawskie dziecko zaczęłam się z zainteresowaniem
przyglądać wszystkiemu wokół. Okręciłam się na pięcie i przeszłam kilka kroków
dalej pod schowaną w cieniu gruszy starą huśtawkę, na której smacznie drzemał
kot o biało-szarym futerku z charakterystyczną czarną plamą wokół lewego oka.
Każda mała
dziewczynka jest miłośniczką wszystkiego, co się rusza, szczególnie gdy jest
małe i puszyste. Podeszłam więc do kotka z zamiarem pogłaskania go i ponoszenia
jak żywą lalkę.
— On nie
lubi obcych. — Usłyszałam za swoimi plecami dziecięcy głosik, więc szybko
odwróciłam się, stając twarzą w twarz z chłopcem o brązowych włosach troszkę
przydługich jak na chłopięce standardy.
Miał na
sobie koszulkę z Batmanem i ciemnozielone spodnie.
— Mnie
polubi — odparłam pewna siebie. — Tak w ogóle kim jesteś? — Jako dziecko byłam
bardzo bezpośrednia i zawadiacka. Lubiłam się ścigać z chłopcami z mojej szkoły
zamiast bawić lalkami z innymi dziewczynkami.
— Ty
pierwsza. — Podniósł rękę i zgarnął ciemne kosmyki opadające mu na twarz, a na
jego dłoni zauważyłam plasterek z Kubusiem Puchatkiem.
Prychnęłam
pod nosem i założyłam ręce na tułowiu, wyrażając w ten sposób swoje oburzenie i
skandaliczność zachowania tego chłopca. Stałam tak chwilę, nie mając zamiaru
się w ogóle odzywać, bo myślałam, że moje milczenie złamie jego podejście i sam
się przedstawi. Niestety, nic z tego. Chłopiec tylko patrzył się na mnie
ciemnobrązowymi oczami, które wydawały mi się jakieś takie dziwne i lekko
przerażające. Miały w sobie pewnego rodzaju smutek, który wciągał osobę
zapatrzoną w nie i nie pozwalał jej już wypłynąć na powierzchnię. Odwróciłam
wzrok.
— Felicja. —
W końcu się złamałam, jednak nie podniosłam oczu, a jedynie wpatrywałam się w
swoje czerwone sandałki z kwiatkami, zakurzone i pełne plam czy to od ziemi,
czy od trawy.
— Jestem
Maks — odpowiedział chłopiec chłodno i, nie oglądając się na mnie, podszedł do
huśtawki i pogłaskał kota.
Zwierzątko
obudziło się ze snu i podniosło łebek w oczekiwaniu na pieszczoty. Poszłam w
ślady Maksa, podeszłam do kota, wyciągając rękę w jego stronę. Dachowiec
momentalnie otworzył szeroko złote oczy i nim się obejrzałam, zatopił pazury w
mojej dłoni.
Pamiętam, że
mój krzyk i płacz, który zaalarmował biedną babcię Berenikę myślącą, że może
mnie ktoś morduje, było słychać w całej wsi. Staruszka wraz z panią Lidką
szybko zabrały mnie do domu i posadziły w kuchni na taborecie. Pomiędzy
kolejnymi przemywaniami rany, Maks zjawił się w kuchni z tym paskudnym kocurem
na rękach i usiadł po drugiej stronie, patrząc na mnie zimnym, wręcz
bezlitosnym, jak na takie małe dziecko, wzrokiem.
— Ostrzegałem
cię. Przynajmniej teraz masz nauczkę — mruknął pod nosem, ale na tyle głośno,
bym go usłyszała.
W tym
momencie rozpłakałam się jeszcze bardziej i znienawidziłam dwie istoty na tym
świecie: kocura (o którym dowiedziałam się w późniejszych latach, że nazywa się
Pirat przez tę łatkę na jego oku) oraz małego szatyna o zimnym spojrzeniu:
Maksa, z którym miałam od tego czasu spędzać zdecydowanie o wiele więcej czasu,
niżbym wolała.
Skończyło
się lato, wróciłam do domu. Ale Maks dalej pozostał w mej pamięci jako niemiłe
wydarzenie z wakacji. Miałam nadzieję, że tamto lato po pierwszej klasie
podstawówki będzie naszymi ostatnimi. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo mogę się
mylić, ponieważ od tamtej pory spędzaliśmy każde wakacje razem, czy tego
chcieliśmy czy nie.
***
W wieku
dwunastu lat zaczęło mi się powoli nudzić na wakacjach, bo przecież ile można
oglądać seriale, leżąc do południa w łóżku? Tak więc po wielu namowach babci w
końcu poszłam do znienawidzonego przeze mnie miejsca i do najgorszego chłopaka
na świecie.
Spotkałam go
w połowie ścieżki. Miał na sobie czarną koszulkę (prawie zawsze miał na sobie
coś czarnego lub ciemnego) i ciemnoniebieskie jeansy. Włosy jak zawsze w
kompletnym nieładzie, wzrok wbity w ziemię, ręce w kieszeniach.
— A gdzie to
się wybieramy? Czyżby na randkę? — zażartowałam ironicznie, wyrywając go z
zamyślenia. Podniósł na mnie brązowe oczy, a jego mina zrzedła.
— Och, to
znowu ty. Idę z kolegami do baru, więc się odczep.
— Wiesz co?
Potowarzyszę ci, żeby sprawdzić, czy przypadkiem mnie nie okłamujesz —
odpowiedziałam wesoło i ruszyłam z nim ramię w ramię.
Dom Maksa
znajdował się w bocznej uliczce odchodzącej od głównej drogi, jako jedynej
asfaltowej, która łączyła wieś Mączniczek z miasteczkiem Połonice. W sumie
Połonice nie były aż taką czarną dziurą, ponieważ znajdowały się tam nieliczne
sklepy, szkoła oraz bar-kawiarnia, czyli ulubione miejsce tutejszych dzieciaków
często odwiedzane po szkole, tudzież w trakcie szkoły. Dla mnie — dziewczyny z miasta
— cała ta wsiowa rzeczywistość była czasami wręcz śmieszna. W roku szkolnym
częściej bywałam z koleżankami w jakichś miejscach w mieście niż w domu. Jednak
była jedna rzecz, która mnie zachwycała w tej mieścince. Mianowicie był to
średniowieczny zameczek. Niewielki, utrzymany w bardzo dobrym stanie zamek
otoczony olbrzymimi starymi drzewami (niektóre z nich miały nawet po sto
pięćdziesiąt lat) położony na wzniesieniu i górujący nad całą miejscowością.
Oczywiście,
sam zamek był zamknięty dla zwiedzających, jedynie w czasie niektórych
uroczystości stawał otworem i wtedy można było podziwiać zachwycające wnętrze,
ale przed zamkiem znajdował się plac pałacowy. Ustawiono tam ławeczki, stoliki
do gry w szachy i inne takie. Ogółem było to miejsce, gdzie można przysiąść i w
ciszy pomyśleć lub popodziwiać piękno natury.
Poniżej
zamku znajdował się bar „Fosa” nazwany tak z racji tego, że rzeczywiście — w
tym miejscu kilkaset lat temu znajdował się głęboki na kilka metrów rów
wypełniony wodą. Nie była to miejscówka najwyższych lotów. Niewielki budynek z
odrapanymi ścianami pomalowanymi w środku na czerwono; wszędzie unosił się
zapach dymu tytoniowego i smród starego oleju do pieczenia frytek.
Maks od razu
zauważył swoich dwóch kolegów, którzy wyglądali jak takie małe wersje
osiedlowych dresów w wydaniu letnim —
białe podkoszulki z logami sportowych marek, krótkie spodenki i obowiązkowe
sportowe obuwie w jak najbardziej fluorescencyjnych, rażących w oczy kolorach.
Jeden z nich był niebieskookim ciemnym blondynem, a drugi miał bardzo ciemne
włosy i niemal czarne oczy.
Maks
podszedł do nich i przywitał się od razu, natomiast ja stanęłam przy stole, nie
wiedząc, co zrobić. Mój najbardziej znienawidzony przeciwnik spojrzał na moją
lekko przerażoną minę i przewrócił oczami.
— Chłopaki,
to jest Felicja. Felicjo, to są moi koledzy: Pietrek — wskazał blondyna — i
Stefek. — Ciemnowłosy uśmiechnął się głupio. Maks przesunął się kawałek, żeby
zrobić mi miejsce przy stole.
— Cześć —
powiedziałam, siadając.
Zapadła
chwilka ciszy, jednak na niedługo. Już po chwili chłopcy zajęli się
rozmawianiem o swoich rzeczach, a ja poczułam się bardzo, ale to bardzo
niechciana w tamtym miejscu. Jednak sama wpakowałam się w tę sytuację, więc
musiałam to jakoś wytrzymać.
W pewnym
momencie zachciało mi się do łazienki, więc wstałam szybko od stołu, mówiąc:
—
Przepraszam na chwilkę. — I szybkim krokiem zniknęłam w toalecie.
Obmyłam
twarz zimną wodą, patrząc sobie głęboko w niebieskawo-szare oczy.
— Jeszcze
tylko trochę, wytrzymasz — szepnęłam do siebie i chwyciłam za klamkę, chcąc
otworzyć drzwi, jednak w tym momencie doleciał do mnie niezbyt cichy komentarz
wypowiedziany z ust jednego z kolegów Maksa.
— To twoja
dziewczyna?
— Nie, tylko
koleżanka — padła zdawkowa odpowiedź.
— To dobrze.
Myślałem, że celujesz wyżej niż w takie brzydkie okularnice bez cycków.
— Dokładnie.
Widzieliście jej twarz? Wygląda, jakby kopnął ją koń. Nie mogłeś się jej
pozbyć, zanim tu przyszedłeś?
—
Przyczepiła się do mnie — warknął Maks. — Moja babcia każe mi być dla niej miłym,
ponieważ moja babcia i jej babcia to koleżanki. Jakbym mógł, to bym się jej
pozbył już dawno.
Nie wiem,
czego się spodziewałam po Maksie. Zdawałam sobie sprawę, że mnie nie lubi, ale
jednak nigdy nie sądziłam, że może tak myśleć. Wtedy moje małe serduszko pękło
po raz pierwszy przez jego słowa.
Wyszłam z
toalety, podeszłam do stolika i spojrzałam Maksowi w oczy. Przy stoliku zapanowała całkowita cisza. I
chyba wtedy domyślił się, że wszystko słyszałam. Spuścił wzrok, a mi wezbrały
łzy. Nie mówiąc zupełnie nic, wyszłam spokojnym krokiem z baru, przeszłam kilka
metrów, po czym puściłam się biegiem na przełaj przez polankę pomiędzy barem a
zameczkiem. Wbiegłam po schodach ukrytych w cieniu drzew, nie zatrzymując się,
chociaż bolały mnie płuca, a widok zamazywał się przez łzy płynące ciurkiem.
W końcu
lasek się skończył i przed oczami stanął mi zamek. Pospiesznie obeszłam go
dookoła, szukając jak najbardziej ustronnego miejsca. I w końcu je znalazłam. Z
daleka dostrzegłam niewielką, kamienną altankę usadowioną na skraju lasu. Jej
ściany obrastał winobluszcz, jakby otulał budynek swoimi długimi rękami.
Prowadziła
tam wąska ścieżka przebiegająca przez środek trawnika. Niewiele myśląc, dalej
popędziłam dróżką, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w cieniu i chłodzie
budowli. Jak najdalej od tych okropnych chłopców, a przede wszystkim od Maksa.
Wewnątrz
zaskoczyło mnie delikatne piękno przejawiające się w żłobieniach na suficie
będących misternymi roślinnymi ornamentami. Rzeźbione liście winorośli z pąkami
owoców okalały cztery kolumny, pomiędzy którymi ustawiono trzy ławeczki.
Budynek z zewnątrz i od środka, a także same siedziska, został zrobiony z
kamienia otynkowanego i pomalowanego na biało. W niektórych miejscach woda
pozaciekała, zostawiając ciemniejsze plamy, a w innych odpadły fragmenty farby,
pozostawiając za sobą niewielkie, postrzępione na obwodzie dziury. Mimo tego
wszystkiego altanka miała w sobie coś magicznego. Majestatycznego. Oczami
wyobraźni widziałam mieszkanki pałacu, które spotykały się tutaj z przystojnymi
książętami na wieczorne schadzki.
Usiadłam na
ławeczce, podkurczając nogi i, oparłszy podbródek na kolanach, zasłoniłam twarz
dłońmi. Nigdy nie zakładałam, że Maks może tak o mnie myśleć. To prawda — nasza
znajomość nie była na początku dobrowolna, ale to nie oznaczało, że mógł
powiedzieć coś takiego!
Łkanie
wyrwało się z piersi, wibrując coraz głośniej niezagłuszone żadnymi dźwiękami.
Nawet powietrze stało; nie było najmniejszego powiewu wiatru, a ptaki chwilowo
umilkły. Na dłoniach poczułam kolejne ciepłe kropelki, które spłynęły po
skórze, upadając na podłogę ułożoną z szarego kamienia.
Nie
rozumiałam tego wszystkiego! Maks był okropnym człowiekiem; w tamtym momencie
naprawdę nienawidziłam go. A jednak jego słowa dotknęły najczulszych miejsc
mojej duszy. Nieraz wyzywaliśmy się, popychaliśmy, obrażaliśmy się na siebie,
jednak nigdy wcześniej nie powiedział o mnie jak o rzeczy zbędnej. I to w
dodatku obcym osobom! Nie mogłam tego zaakceptować. Chciałam z nim porozmawiać
i jednocześnie nie miałam najmniejszej ochoty oglądać go więcej na oczy.
Nagle
usłyszałam Maksa wołającego moje imię. Szukał mnie, tylko dlaczego? Czyżby jego
koledzy wkurzyli się na niego, bo rozwaliłam im spotkanie? Może chciał mi
powiedzieć, że mam się od niego odczepić?
Sparaliżował
mnie strach; nie chciałam stracić tego chłopaka, ale także nie chciałam, żeby
mnie teraz znalazł. Po co miałabym dać mu kolejny powód do wyśmiania mnie,
ponieważ zobaczył moje łzy?
Niestety,
świat nigdy nie miał zamiaru mnie oszczędzić, co udowodnił Maks wchodzący do
altanki. Nic nie powiedział, nie podszedł, nie dotknął mnie. Zamiast tego
usiadł na ławce po lewej i tam został.
Płakałam
jeszcze przez piętnaście minut, podczas których cały czas czułam na sobie wzrok
chłopca. Dopiero jak się uspokoiłam i po raz ostatni siorbnęłam nosem,
zaryzykowałam spojrzenie na niego.
Pierwszy raz
dostrzegłam na jego twarzy inne uczucie niż obojętność. Zagryzł wargę,
spoglądając na mnie smutnym wzrokiem, w którym mogłam zauważyć poczucie winy, a
na jego czole pojawiła się zmarszczka.
— Przepraszam
— powiedział cicho. Był to pierwszy i ostatni raz, gdy usłyszałam z jego ust to
słowo.
Podniosłam
się z ławeczki i dłonią otarłam łzy. Wydukałam ciche „yhym”, ponieważ
wiedziałam, że nic więcej nie powie. Nie przyzna się do konkretnych błędów, ale
nie było to ważne. Dzięki temu jednemu słowu zyskałam pewność, że nigdy więcej
nie postawi mnie w takiej sytuacji.
Maks
podniósł się z ławeczki, zrobił dwa kroki, wyciągając rękę w moją stronę.
— Chodźmy do
domu — zaproponował, a na jego ustach pojawił się delikatny uśmiech.
Złapałam
jego dłoń i wstałam. Szliśmy przez las w stronę naszej wsi, a Maks ciągle
trzymał moją dłoń, jakby bał się, że znowu ucieknę. Nie musiałam go pytać o
jego kolegów. Wybrał mnie i tylko to się liczyło.
Od tamtej
pory nasze relacje zmieniły się diametralnie. Maks przestał być dla mnie taki
oziębły i niemiły. Choć czasem się kłóciliśmy, zawsze udawało się nam dojść do
porozumienia. Także częściej się uśmiechał, jednak w mojej pamięci wyrył się
obraz jego pierwszego uśmiechu skierowanego tylko dla mnie. Było to
wspomnienie, które przez te wszystkie kolejne lata trzymałam głęboko w sercu.
W pewnym
momencie zaczęłam wyczekiwać kolejnych wakacji, by tylko móc go zobaczyć.
Zostaliśmy przyjaciółmi. Maks oprowadzał mnie po wiosce, opowiadając
najróżniejsze historie o duchach, dzikich zwierzętach czy potworach. Jednak
jedna rzecz pozostawała poza zasięgiem moich uszu: jego rodzina. Unikał tego
tematu, więc ja także nie naciskałam. Czułam, że gdy będzie gotowy, to opowie
mi o wszystkim. Nie spodziewałam się, że na tę chwilę będę musiała czekać trzy
lata do momentu, gdy cały mój świat zadrżał się w posadach.
***
Okres
gimnazjum był dla mnie ciężki. Stało się tak za sprawą moich kolegów i
koleżanek z klasy, którzy traktowali mnie jak kozła ofiarnego. Zaczęło się od
zwykłych wyzwisk, odseparowania od reszty osób, plotek i wyśmiewania się,
jednak z czasem wszystko to narastało. W trzeciej klasie, gdy miałam piętnaście
lat, przeistoczyło się w przemoc fizyczną. Zaczęły się przepychanki, kopniaki,
strzelanie we mnie z plastikowych kulek.
Po tym, jak
przykleili mi gumę do włosów, musiałam je skrócić aż do ramion. Ale nie
poprzestali na tym. Gdy wygrałam wojewódzki konkurs pisarski, ich nienawiść i
zazdrość osiągnęły apogeum — zostałam zepchnięta ze schodów. Na szczęście nie
złamałam żeber.
Z każdym
dniem w gimnazjum wyczekiwałam wakacji. Chciałam jak najszybciej spotkać się z
Maksem i zapomnieć o tym wszystkim. Ale świat miał dla mnie zaplanowane coś
innego.
Na początku
listopada mama dostała poranny telefon od babci Bereniki. Wiadomość, która
zmieniła wszystko.
Dziadek
Janek zmarł w nocy. Wylew. Lekarze nic nie mogli zrobić.
Mój kochany
dziadek odszedł. Nie zdążyłam się z nim pożegnać. Wczoraj był, a następnego
dnia już zniknął.
Tej nocy
nikt z nas nie mógł zasnąć. Mama chciała od razu jechać do Połonic, ale tata ją
powstrzymał. Powiedział, że musi odpocząć, ponieważ szok i żałoba nie są
czynnikami sprzyjającymi jeździe samochodem przez siedemset kilometrów.
Następnego dnia rano pojechaliśmy do babci Bereniki.
Nie
widziałam się z Maksem aż do czasu pogrzebu. Unikałam go, tak samo jak i
wszystkich innych. Trzy dni spędziłam w mojej altance, słuchając muzyki,
płacząc i zapisując swoje myśli w dzienniku. Napisałam do dziadka list, w
którym wyraziłam swoje uczucia: tęsknotę, smutek i miłość. Schowałam go do
koperty i nikomu nie pokazywałam.
W czwartek
odbył się pogrzeb. Babcia Berenika, mama oraz pozostała dwójka jej rodzeństwa:
wujek Dominik i ciocia Anastazja wraz ze mną zasiedliśmy w pierwszej ławce w
kościele. Przed nami stała tylko drewniana trumna z położonym na wieku wieńcem
z białych lilii — ulubionych kwiatów dziadka, a także ołtarz. Nigdy nie lubiłam
kościołów, a w szczególności księży, jednak ta msza była inna.
Wsłuchując
się w łamiący się głos księdza, który opowiadał, jak to razem z dziadkiem i
innym kolegą w szkole podstawowej wdrapali się na drzewo i chłopiec spadł,
łamiąc sobie nogę. Powiedział, że nieśli go na ramionach pięć kilometrów przez
pola, nie zatrzymując się ani razu i nie zważając na własne zmęczenie.
Z każdym
słowem po moich policzkach ciekły łzy, spadając na kopertę z listem, którą
trzymałam na kolanach.
Część
kościelna skończyła się, pochód pogrzebowy przeszedł na cmentarz, gdzie miało
nastąpić ostatnie pożegnanie z dziadkiem Jankiem. Ksiądz pokropił trumnę wodą
święconą, po czym czterech mężczyzn opuściło ją do grobu.
Po kolei
podchodzili ludzie: najpierw babcia, później mama i wujostwo, dalej rodzina
dziadka: jego siostry i bracia z dziećmi i na końcu przyjaciele, i wrzucali
garść ziemi do dołu.
Stałam z
boku, a ojciec trzymał dłonie na moich ramionach. W pewnym momencie podniosłam
wzrok na niebo, pragnąc odgonić łzy. Chmurzyło się powoli. Na wschodzie
pojawiały się chmury burzowe, które powoli zbliżały się ku nam.
— Teraz
twoja kolej, Felicjo — szepnął tata do mojego ucha. Ścisnął moje ramiona i
puścił mnie.
Podeszłam do
dziury w ziemi i spojrzałam w dół. Od dzisiaj dziadek miał „spać” w tej
ciasnej, ciemnej i zimnej trumnie. Zupełnie sam, bez śmiechu, bez radości, bez
miłości.
Wyciągnęłam
drżącą dłoń, chcąc chwycić grudkę ziemi, jednak dostrzegłam coś zupełnie
innego. Podniosłam jedną białą lilię, która wypadła z wieńca, wyciągnęłam z
kieszeni list i wrzuciłam obie te rzeczy do dołu. Upadły na sam środek trumny.
Z chwilą
dotknięcia drewna przez list, po całej okolicy przetoczył się olbrzymi grzmot i
z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Dziadek Janek mówił, że to
anioły płaczą, gdy odchodzi dobry człowiek. I miał rację — anioły płakały
rzewnymi łzami nad wspaniałym człowiekiem, ojcem, dziadkiem i przyjacielem.
Nie
potrafiłam tam dalej stać. Z mojej piersi wyrwał się przeciągły jęk, po czym
odwróciłam się i przepchnęłam pomiędzy żałobnikami. Skierowałam się jak
najdalej od grobu dziadka. Krążyłam po cmentarzu, próbując się uspokoić,
podczas gdy w mojej głowie odżywały wspomnienia z udziałem dziadka. Jak wiózł
mnie na ciągniku przez pola; jak robił mi na śniadanie jajecznicę z kawałkami
chleba w środku; jak sprzątaliśmy podwórko, wyrzucając kamienie przez płot i
przypadkiem walnęłam go kamykiem w ucho; jego śmiech, gdy ogrywał mnie w karty.
Było mi ciężko. Samotna, nieszczęśliwa, skrzywdzona niesprawiedliwością świata
chodziłam pomiędzy nagrobkami, szukając sensu i celu.
I w pewnym
momencie zauważyłam swój sens i cel.
Maks
siedział na ławeczce przed dużym pomnikiem z brunatnego kamienia. Miał
opuszczoną głowę i ręce złożone do modlitwy. Nie chciałam mu przeszkadzać, nie
chciałam podchodzić, więc okręciłam się na pięcie z zamiarem odejścia. Żwir
skrzypnął pod moimi butami, a Maks podniósł głowę i wreszcie mnie dojrzał.
— Felicja — wydukał
smutno.
— Nie
chciałam ci przeszkadzać — mruknęłam cicho, pociągając nosem.
— Chodź do
mnie — poprosił i przesunął się na ławce, robiąc mi miejsce.
Niepewnie
podeszłam do niego i usiadłam obok. Spojrzałam na nagrobek, odczytując napis:
Aleksandra i Filip Leśniewscy.
— Moi
rodzice zginęli w wypadku, gdy miałem pięć lat — poinformował mnie, wpatrując
się w pomnik. — Dostałem w nocy dużej gorączki, ponieważ poprzedniego dnia
wpadłem do jeziora w ubraniach, więc wieźli mnie na pogotowie. Kierowca
drugiego samochodu zasłabł za kierownicą i wjechał w nas na czołówkę. Mój tata
zginął na miejscu, a mamę ze mną zabrali do szpitala. W nocy dostała krwotoku
wewnętrznego, którego nie udało się lekarzom zatamować. Ja przeżyłem, bo
siedziałem z tyłu… Na początku próbowałem oskarżać tamtego faceta, ale
wiedziałem doskonale, że nie była to jego wina. Jednak nadal po tylu latach nie
mogę pozbyć się myśli, że gdybym wtedy nie dostał gorączki, nic by się nie
stało.
Spojrzał na
mnie, a w kącikach jego oczu zobaczyłam łzy.
— Wiem, że
cierpisz, bo kochałaś swojego dziadka, i może zachowam się teraz jak egoista,
ale nie chcę, byś zamknęła się w sobie tak jak ja. Nie mogę cię stracić,
Felicjo. Proszę, zaufaj mi. Pozwól sobie pomóc.
Nie
wiedziałam, co mam odpowiedzieć na to wszystko. Szok i niedowierzanie, ból i
smutek — tylko te emocje wypełniały mnie od pięciu dni. Jeśli bym się im
poddała, czy straciłabym te szczęśliwe wspomnienia dziadka? Może lepiej było
mieć w pamięci obraz dziadka Janka takiego, jakim był za życia, zamiast obrazu
trumny?
Zadrżałam od
tego wszystkiego i ponownie wybuchłam płaczem, jednak tym razem nie chciałam
już być sama. Po chwili ramiona Maksa otoczyły mnie, przyciskając do jego
piersi. Dłoń głaskała plecy, a na mojej głowie oparł podbródek.
Po chwili,
gdy się już uspokoiłam, dalej przytulałam się do chłopaka. Nie odtrącił mnie, a
ja dzięki temu robiłam się spokojniejsza.
— Obiecuję,
że nie stracisz mnie — mruknęłam w jego koszulę, jednak usłyszał to. Przytulił
mnie trochę mocniej, żebym wiedziała, że ja także go nie stracę.
Wtedy
jeszcze nie zmieniłam swoich uczuć do niego. Tamtego dnia po raz pierwszy
pozwoliłam, by się mną zaopiekował.
***
Najpiękniejsze
wspomnienia pochodziły jednak z ostatnich wakacji. Miałam siedemnaście lat i
uczęszczałam do drugiej klasy liceum. Wreszcie wydostałam się spod jarzma moich
dręczycieli, zaczęłam nowe życie i byłam szczęśliwa. Olbrzymią radość
przynosiły mi przede wszystkim spotkania z Maksem. Widzieliśmy się codziennie,
chodziliśmy na spacery z Filusiem, jeździliśmy do Krakowa, żeby pozwiedzać
miasto. Spędzaliśmy jak najwięcej czasu razem. I gdzieś w międzyczasie
zapragnęłam jeszcze większej bliskości z Maksem. Chciałam go mieć tylko dla
siebie, móc chodzić z nim za rękę i pocałować go. Nie było to uczucie nagłe,
namiętne. Moje zakochanie wynikało z długoletniej przyjaźni, troski i ciepła,
jakim oboje się darzyliśmy.
Na przełomie
lipca i sierpnia w Połonicach był co roku organizowany festyn zbiorów. Koła
gospodyń domowych z okolicznych wsi przygotowywały olbrzymie wieńce ze zbóż i
kwiatów, po czym mieszkańcy i jury wybierali najpiękniejszy. Na to wydarzenie
zapraszali okoliczne zespoły, co prawda grające disco polo, ale ten jeden
wieczór w roku mogłam to wytrzymać.
O godzinie
siedemnastej przyszedł do mnie Maks i zaprosił mnie na festyn. Ogromnie się
ucieszyłam, ponieważ już od dawna marzyłam, żeby chłopak zrobił wreszcie ten
pierwszy krok. Babcia pomogła mi się wyszykować. Założyłam białą sukienkę w
kwiaty i upięłam włosy, które zdążyły już przez dwa lata odrosnąć.
Maks czekał
na mnie koło domu, bawiąc się z Filem. Miał na sobie jasnoszarą koszulę i
jeansy, a włosy starannie zaczesał do tyłu, by nie spadały mu na oczy. Moje
serce zadrżało na widok przyjaciela. Na ustach pojawił się uśmiech, a w głębi
duszy zrodziło się oczekiwanie.
Chłopak gdy
mnie zobaczył, przestał się bawić z psem, wyprostował się pośpiesznie i lekko
zarumienił.
— Wyglądasz
ślicznie — powiedział, a rumieńce na jego twarzy stały się jeszcze bardziej
widoczne.
— Maksymilianie!
— W drzwiach domu pojawiła się babcia Berenika. — Tylko uważaj mi na nią. Ta
dziewczyna to skarb.
— Wiem, pani
Bereniko — odparł Maks, uśmiechając się ciepło. — Obiecuję o nią zadbać.
Zeszłam po
schodach, po czym razem ramię w ramię wyszliśmy z podwórka i skierowaliśmy się
w stronę miasteczka. Po drodze rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, jakby nic
się nie zmieniło. Bolało to mnie troszkę, ale miałam nadzieję, że Maks się
wreszcie przełamie.
Gdy
dotarliśmy na miejsce, impreza trwała już w najlepsze. Na olbrzymiej scenie
ustawionej na boisku szkolnym śpiewali dwaj faceci, a dziewczyny w białych
topach i krótkich spodenkach tańczyły obok nich. Ludzie bawili się i śmiali,
dzieciaki biegały pomiędzy nogami, przekrzykując się i próbując co rusz
wyłudzić trochę pieniędzy od rodziców na różne atrakcje: od trampolin
zaczynając, a na karuzelach kończąc.
Obeszliśmy z
Maksem wszystkie stoiska po kolei. Przy jednym zatrzymałam się, przeszukując
stos pamiątek z różnymi obrazkami oraz napisami. Wreszcie znalazłam jeden,
który mi bardzo przypadł na gustu. Był to czerwony kubek z napisem „Najlepsza
babcia na świecie”. Postanowiłam podarować ten prezent Berenice w podzięce za
wszystko, co dla mnie zrobiła. Może nie było to wiele, ale wiedziałam, że
babcia się ucieszy nawet z najmniejszego drobiazgu.
Przez cały
wieczór doskonale się bawiłam. Śmiałam się i tańczyłam z Maksem, razem skakaliśmy
na trampolinie oraz urządziliśmy sobie konkurs strzelania z pistoletów na wodę
do puszek. Był to dla mnie niezapomniany wieczór, jednak nadal brakowało mi
jednej rzeczy. Bliskości Maksa. Przez cały czas był blisko, ale nie zrobił ani
jednego ruchu, który świadczyłby o czymś więcej niż o przyjaźni. Może on nie
czuł tego samego co ja?
— W
przyszłym roku będziesz miał osiemnaste urodziny, prawda? — spytałam się go w
pewnym momencie. — Co chciałbyś dostać na prezent?
— Wystarczy
mi, że będziesz obok. — Maks spojrzał się na mnie ciepło, a moje serduszko
podskoczyło w piersi.
— To w takim
razie obiecuję, że, choćby nie wiem co, spędzimy razem dzień twoich
osiemnastych urodzin — zapewniłam go, na co chłopak roześmiał się i przytulił
mnie.
Gdy już się
ściemniło, nastąpił punkt kulminacyjny programu — fajerwerki. Wszyscy
uczestnicy festynu ustawili się na boisku, by obejrzeć świetlny pokaz. Maks
stał zaraz obok, jednak czułam, że dzielą nas setki tysięcy kilometrów.
Chciałam go dotknąć, przytulić, jednak nie mogłam ruszyć ręką. Wraz z
pierwszymi wybuchami świateł nad naszymi głowami, spojrzałam na jego twarz
wpatrzoną w rozbłyskujące kolorami niebo. Wydawał mi się taki piękny, delikatny
i nieskazitelny. Zupełnie jakbym dojrzała cud ofiarowany przez niebiosa.
Ból przeszył
moje serce, ponieważ zrozumiałam, że nic z tego nie będzie. Nie kochał mnie jak
kobietę. Byłam dla niego tylko przyjaciółką. I miałam nią pozostać.
Nagle
poczułam delikatny ruch jego dłoni, coś jakby próbę złączenia naszych palców,
jednak odsunęłam się, wyrywając przy tym Maksa z zamyślenia. Spojrzał na mnie,
a jego oczy błyszczały się od szczęścia. Mnie natomiast zebrało się na płacz.
Tak bardzo chciałam, żeby te oczy patrzyły na mnie z miłością, że każde inne
spojrzenie zatapiało nóż w moim sercu.
Nie
chciałam, żeby musiał to oglądać; żeby musiał się o mnie martwić.
— Możesz mi
przypilnować prezentu? — poprosiłam, wyciągając w jego stronę rękę z kubkiem.
— Jasne — odpowiedział,
posyłając mi uśmiech. Zabrał siatkę, przejeżdżając palcami po mojej skórze, a
mnie ten delikatny dotyk zelektryzował. Poczułam falę ciepła rozchodzącą się od
opuszków palców aż do kręgosłupa.
— Muszę
skorzystać z toalety — mruknęłam pospiesznie i, nie dając mu chwili do
zatrzymania mnie, skierowałam się na drugą stronę boiska.
Byłam w
połowie schodów prowadzących na zamek, gdy nastąpiło niespodziewane oberwanie
chmury.
***
Moim oczom
ukazał się budynek zbudowany z czerwonej cegły, dokładnie taki sam, jakim go
zapamiętałam. Jednak coś się zmieniło w tym domu. Mogłam wyczuć smutek, który
tu się unosił: osiadł na kwiatach i parapetach, przycupnął w oknach, wychylając
się zza firanek. Zapukałam do drzwi i, nie czekając na zaproszenie, weszłam do
środka.
Szybko
przeszłam przez sień wyłożoną boazerią, docierając do pokoju Maksa. Chłopak
leżał na łóżku ze słuchawkami na uszach. Wyglądał słodko i tak niewinnie. Aż
było mi szkoda wyrywać go z tego letargu. Podeszłam do niego i szybkim ruchem
ściągnęłam mu słuchawki z głowy.
— Co jest?! —
krzyknął przestraszony, po czym zawiesił wzrok na mojej twarzy.
Jego oczy
rozszerzyły się z szoku.
— Niespodzianka!
— zawołałam, rzucając mu się na szyję. — Tęskniłeś za mną?
— Felicja? —
wydukał z siebie, odsuwając się ode mnie, by móc przyjrzeć się mojej twarzy. — Nie
wierzę, jesteś tutaj…
— Przecież
obiecałam — nadąsałam się, że pomyślał, że mogłabym złamać dane mu słowo. — A
teraz ruszaj się!
Pociągnęłam
go za ręce, zwlekając jego cielsko z łóżka. Nie stawiał oporu, poddał się mi
całkowicie. Gdy już wyszliśmy z domu i skierowaliśmy się drogą w stronę stawów,
koło których stał zameczek, chciałam go puścić, jednak nie pozwolił mi na to.
— Proszę — mruknął
cicho, ściskając moją dłoń w swojej.
Uśmiechnęłam
się do niego i pozwoliłam się dalej trzymać. Za naszymi plecami słońce chyliło
się ku zachodowi, a my spacerowaliśmy nad stawami.
Rozmawialiśmy
poważnie po raz pierwszy od bardzo dawna. Maks opowiadał mi o wszystkim, co
wydarzyło się w jego życiu w przeciągu tego roku. Zdał maturę z bardzo dobrym
wynikiem, dostał się na medycynę i od października miał zacząć naukę na
Uniwersytecie Jagiellońskim. Byłam z niego taka dumna! Spełnił swoje marzenia.
Będzie mógł pomagać ludziom, tak jak zawsze tego pragnął.
Po pewnym
czasie niebo stało się ciemniejsze; róż i pomarańcz ustępowały miejsca
granatowi, na którym pojawiały się pierwsze gwiazdy świecące jak świetliki.
Zbliżał się czas.
O wpół do
dwunastej skierowaliśmy się na zameczek. Wchodziliśmy drogą pnącą się pomiędzy
drzewami, na którą padało światło ulicznych lamp. W pewnym momencie ukazał się
nam zamek oświetlony nielicznymi światełkami. Przeszliśmy koło niego i
skierowaliśmy się dalej. Oboje wiedzieliśmy doskonale, dokąd się udajemy. Było
to moje ulubione miejsce, które także stało się pewnego rodzaju miejscem często
odwiedzanym przez Maksa.
Altanka
stała na skraju lasu, zapraszając nas do wejścia do jej wnętrza. Usiedliśmy na
ławeczce, nic nie mówiąc. Oparłam głowę na jego ramieniu, pragnąc poczuć ciepło
bijące z ciała Maksa.
Ciszę
panującą w tym miejscu przerwał niespodziewany jęk bólu. Podniosłam się z
miejsca i spojrzałam na Maksa. Nie próbował chować przede mną swych łez.
— Dlaczego,
Felicjo? — wyszeptał, spoglądając na mnie. — Dlaczego wtedy uciekłaś ode mnie?
— Bałam się,
że nie czujesz tego samego co ja — mruknęłam speszona. Nie chciałam o tym
rozmawiać. Chciałam uczcić jego urodziny w szczęśliwej atmosferze. — Jednak
teraz to już jest nieważne.
Sięgnęłam do
torby, wyjęłam babeczkę z opakowania i włożyłam w nią jedną świeczkę. W
ciemnościach mignęły iskry i po chwili pojawił się płomień zapalniczki,
rozjaśniający ciemność.
— Wszystkiego
najlepszego! — powiedziałam wesoło. — Pomyśl życzenie i zdmuchnij świeczkę,
tylko mi nie mów, bo się nie spełni — zastrzegłam naprędce.
Maks
spojrzał się na mnie smutnym wzrokiem, zamknął oczy i zdmuchnął płomyk.
Ponownie zapanowały ciemności, jednak wydarzyło się coś niezwykłego. Do altanki
wleciały dziesiątki świetlików, mrugając zielonkawym światłem. Patrzyłam
oczarowana na ten widok. Od dziecka chciałam zobaczyć pochód świetlików, jednak
nigdy nie sądziłam, że obejrzę go w takim momencie.
Nagle
poczułam za plecami ciepło ciała Maksa. Chłopak niepostrzeżenie wstał i
przytulił mnie. Delikatnie okręcił mną, stawiając przodem do siebie. Oparł
swoje czoło o moje, biorąc głęboki wdech, zupełnie jakbym właśnie zdjęła klatkę
z jego piersi.
— Żałuję, że
to nie byłem ja. Oddałbym wszystko, żeby móc się z tobą zamienić miejscami.
— Wiem — przerwałam
mu, pragnąc, by nie mówił nic więcej.
— Przepraszam
cię, że nie udało mi się dotrzeć na czas — szepnął łamiącym się głosem.
— Nic nie
mógłbyś zrobić. — Dalsza część słów nie chciała mi przejść przez gardło, ale
musiałam to powiedzieć. — Maks, to był nieszczęśliwy wypadek. To nie była twoja
wina, że piorun uderzył w drzewo, które zawaliło się na altankę, pod którą się
ukryłam.
Chłopak
jęknął i zapłakał. Wiedział, że kończy się nam czas.
— Umierałaś
sama, w strugach deszczu. Mógłbym chociaż… — Nie dałam mu dokończyć.
— Każdy
umiera sam. Nie żałuję niczego w swoim życiu. Jeśli miałabym żyć dalej, a nigdy
cię nie poznać, umierałabym każdego dnia. Dlatego proszę, obiecaj mi, że
będziesz szczęśliwy.
Maks
spojrzał mi w oczy i pogładził dłonią policzek.
— Jeśli nie
mogę ci powiedzieć mojego życzenia, to czy chociaż mogę ci je pokazać? — spytał
z nadzieją w głosie.
Kiwnęłam
głową, a uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Zniżył głowę i dotknął moich ust
swoimi. Pocałunek był delikatny, ciepły, niesamowicie przyjemny. W każdym
dotknięciu warg czułam jego miłość i tęsknotę za mną — wszystko to, czego nie
zdążył mi powiedzieć podczas festiwalu. Był to pocałunek na pożegnanie.
— Obiecuję —
szepnął z ustami przyciśniętymi do moich.
— Dziękuję —
odparłam, a łzy szczęścia spłynęły mi po policzkach.
Skończył się
nasz czas.
***
Wszystko się
zatrzymało; altanka zniknęła z powierzchni ziemi. W jej miejscu pojawił się
niewielki krzyżyk, przed którym stał chłopak z zapalonym zniczem i pamiątką w
dłoni. Odwinął ozdobny papier i ujrzał ramkę ze zdjęciem przedstawiającym jego
oraz dziewczynę, którą kochał od dziecka. Przytulała się do jego boku ubrana w
białą sukienkę w niebieskie kwiaty, a na jej twarzy widniał szczery uśmiech.
Chciał ją zapamiętać właśnie taką do końca życia, bo wiedział, że prędzej czy
później się z nią jeszcze spotka. Było to tylko kwestią czasu, gdy będzie mógł
ponownie wziąć ją w ramiona i powiedzieć to, na co nigdy się nie zdobył:
„Kocham
cię”.
***
Hejka. Bardzo mi miło was tutaj powitać i pokazać wam coś zupełnie innego niż "Are you Alice?" Tego shota zaczęłam pisać już w zeszłym roku, w wakacje, jednak, jak widzicie, udało mi się go skończyć dopiero teraz. Przez długi czas zastanawiałam się, jaką formę powinno to przybrać, jakie powinno być zakończenie. Aż wreszcie wpadłam na ten pomysł. Mam nadzieję, że was nie zawiodłam, a jeśli tak, to napiszcie mi w komentarzu, jakie, waszym zdaniem, byłoby najlepsze zakończenie tej historii.
Pozdrawiam was i ściskam bardzo mocno, a następne shoty oraz kontynuacja Alicji nastąpi już za miesiąc, ponieważ z dniem 17 maja skończą się moje matury.
Buźka. :*